Zapraszam Cię bardzo serdecznie na rozmowę z Emilią Abramowicz – kobietą petardą, która mówi w kilku językach obcych, pracuje po angielsku, mieszka za granicą i językowo jest w miejscu, o którym wiele osób marzy. Dlatego właśnie zdecydowałam się ją zaprosić na rozmowę i podpytać o to, jak do tego miejsca doszła, co jest jej zdaniem najważniejsze w nauce języka. Porozmawiamy też o tym, jak sobie radziła (i radzi) z wpadkami językowymi. Emilia, powiedz mi proszę:
Czym się zajmujesz i w jakich językach mówisz?
Emilia Abramowicz: Obecnie pracuję jako commissioning engineer w południowej Kalifornii. Pracuję wyłącznie po angielsku, swój poziom oceniłabym na C1. Znam jeszcze niemiecki na podobnym poziomie i włoski (mieszkałam przez chwilę we Włoszech), chociaż rozmowa w tym języku to zawsze walka o przetrwanie 😉
Jak uczyłaś się języków obcych?
W szkole zaczęłam od nauki niemieckiego, angielski pojawił się dużo później, dopiero w liceum. Uczyłam się dość tradycyjnymi metodami. Uważam, że najważniejszy jest cel językowy, metody nie są aż tak istotne. Warto je różnicować, zmieniać, dobierać do swojej obecnej sytuacji. Najszybciej uczyłam się języków w momencie, kiedy mieszkałam już za granicą. Moją motywacją nie była zatem sama znajomość języka, starałam się ją połączyć z jakimś innym, ekscytującym dla mnie wydarzeniem – pracą czy wyjazdem za granicę. Myślę, że przy takiej motywacji, sposoby na naukę są jakby drugorzędne, kiedyś ludzie uczyli się z kaset i walkmanów i też im się to udawało.
Nie wszyscy mają jednak odwagę czy okazję pracować po angielsku. Czy można się Twoim zdaniem nauczyć języka też bez tego?
Oczywiście! Jest to moim zdaniem trochę trudniejsze, ale jak najbardziej realne. Zadałabym sobie jednak inne pytanie: po co mi taka znajomość języka? Mam wrażenie, że bardzo często traktujemy znajomość języka jako taki wyznacznik statusu społecznego, trochę w myśl ”super jest być wykształconym, elokwentnym poliglotą/tką, wrzucającym/ą zdjęcia z kolejnych egzotycznych wakacji”. Nie wszyscy muszą świetnie znać język obcy. Tak samo jak nie wszyscy muszą jeździć na egzotyczne wakacje czy pracować po angielsku. Naukę języka można potraktować jako sposób na własny rozwój, bez silnej presji na osiąganie konkretnych rezultatów. Myślę, że warto się pochylić trochę głębiej nad własną motywacją i być jej świadomym.
A jaka jest Twoim zdaniem różnica między używaniem języka “na wakacjach” (tylko od czasu do czasu) a na co dzień?
Ogromna! Myślę, że na wakacjach, zwłaszcza na początku, często spotyka nas pasmo porażek, wtop językowych i nieporozumień. Bardzo łatwo jest wrócić z takim poczuciem “rany, ja jednak nic nie umiem”. Praca po angielsku ma tą zaletę, że, mimo tych początkowych porażek, trzeba działać dalej. Kilka lat temu poleciałam pierwszy raz do Irlandii. Wydawało mi się, że mój szkolny zasób słownictwa i gramatyka są w miarę okej i jedyne, czego się obawiałam w rozmowach z nativami był akcent, którego mogłabym przecież nie zrozumieć… Na miejscu okazało się, że akcent to tylko jeden z problemów i że to, czego uczyłam się w szkole często ma niewiele wspólnego z tym, co słyszałam na ulicy. Gdyby wróciła po tygodniu, zostałabym z przeświadczeniem, że naprawdę nic nie umiem. Pamiętam też swoje pierwsze dwumiesięczne szkolenie w całości po angielsku – początki były straszne! Wiedziałam jednak, że nie mogę się poddać. W końcu po serii językowych problemów, zaczęłam zauważać też pozytywne doświadczenia. Zadziało się tak, ponieważ miałam czas na przestawienie się i zanurzenie w języku.
Teraz mieszkasz w Stanach. Czy Stany zaskoczyły Cię językowo i jeżeli tak, to jak?
Bardzo! Choć wyszłam z bardzo popularnego w Internecie założenia, że „przecież Amerykanie mają lżejsze podejście do języka, przeżyłam Irlandię, to przeżyję USA” – dotknął mnie tu jeden duży problem. Wszyscy są tu bardzo mili, ale też nikt się specjalnie nie rozczula. Oprócz takiej powierzchownej serdeczności widzę też oczekiwania, że będę potrafiła sobie językowo poradzić i pracować po angielsku, szybko i sprawnie się skomunikować.
A jaka jest Twoim zdaniem najważniejsza kompetencja językowa?
Kiedy trzeba przekazać konkretną informację w krótkim czasie lub wnieść coś zabawnego do rozmowy błyskotliwym komentarzem, wtedy nie ma czasu na zebranie najodpowiedniejszego słownictwa czy najtrafniejszych phrasal verbs. W takich sytuacjach trzeba być zwięzłym i – przede wszystkim – PEWNYM SIEBIE. Ludzie są różni i różnie reagują na nasze dukanie po angielsku, więc szybka reakcja w stylu „What I mean by that…” po pierwszym, niezbyt udanym zdaniu ma kolosalne znaczenie. Kiedy sytuacja nam nie sprzyja (stres, skomplikowane pytanie, rozmówca zaatakował z zaskoczenia), pewność siebie spada do zera. W efekcie wydaje nam się, że mówimy po angielsku o wiele gorzej, niż jest w rzeczywistości.
Co jest Twoim zdaniem najtrudniejsze w komunikacji za granicą?
Najtrudniejsze są te momenty, w których musimy się szybko i efektywnie porozumieć w obcym języku, a okazuje się, że sytuacja pokonuje nas leksykalnie. Dlatego bardzo ważne są dwie rzeczy: po pierwsze uświadomienie sobie, jakie tematy poruszamy najczęściej w naszym życiu codziennym, a po drugie przygotowanie się na „ogranie” tych, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. W standardowej rozmowie używamy raczej nieskomplikowanych zwrotów, a dodatkowo każdy z nas ma swój niepowtarzalny zasób tyh najchętniej używanych. A potem przychodzi rozmowa, w której nagle nie znamy połowy słówek.
Gdybym miała możliwość przetrenować sobie przed wyjazdem:
- zamówienie pizzy
- rozmowę z wypożyczalnią samochodów, bo akurat złapałam gumę (do dzisiaj lug nuts i lug bolts śnią mi się po nocach 😆 )
- rozmowę z obsługą lotniska w sprawie odwołanego lotu
- efektywne pocieszenie kolegi, bo zerwała z nim dziewczyna (I am sorry… to jednak trochę mało…)
- umówienie się na wycieczkę rowerową
- rozmowę o różnych kulturach (wyobraź sobie, że koleżanka się chwali, że mówi po birmańsku a ty odpowiadasz „a, okej.”)
to byłoby mi w życiu łatwiej 🙂
Emilia, na koniec muszę Cię zapytać o Twoje wpadki językowe! Każdy, kto opanował język w stopniu zaawansowanym ma swoją kolekcję wpadek:) Co znajdę w Twojej?
Ostatnio rozmawiałam z kolegą, Amerykaninem, i w ciągu dwuminutowej pogawędki musiałam użyć słów „sezam” i „kaktusy” po angielsku – obu oczywiście nie znałam. Dodatkowo zamiast „coffee beans” próbowałam mu wytłumaczyć, że do ekspresu wsypuje się „coffee bones”… (zrobiłam tak, bo po niemiecku ziarna kawy to Kaffeebohnen i byłam przekonana, że po angielsku jest podobnie). I co? I nic. Przeżyłam już setki zawstydzających rozmów w obcym języku. Udało mi się poinformować włoskiego klienta, że „my jesteśmy problemem” zamiast „my mamy problem”, albo kolegę z Austrii, że nie mogę użyć jego drabiny, bo jest OBRAŻONA. Teraz wiem, że to jest część nauki języka i im więcej się rozmawia, tym tych „zaskakujących” sytuacji mniej.
Emilia, dziękuję Ci bardzo za rozmowę!
Jeżeli wolał(a)byś posłuchać tej rozmowy, zapraszam Cię bardzo serdecznie na mój instagram, gdzie możesz posłuchać naszej rozmowy (trwa ok. godziny). Jeżeli interesuje Cię temat kalek językowych, zajrzyj tu.